Niby człowiek wiedział, a jednak się łudził, że przyjdzie dzień, w którym komputery z Windowsem 10 będą lepszymi maszynami do obróbki wideo niż komputery Apple’a. Tyle że nie, ten dzień jest jeszcze daleko, daleko przed nami, przynajmniej jeśli porównamy zastosowanie Final Cuta Pro X na MacBooku i Adobe Premiere na PC.
Niby człowiek wiedział, a jednak się łudził… 17 maja przypada Międzynarodowy Dzień Przeciwko Homofobii, Bifobii i Transfobii. Z tej okazji zapewne wielu z nas pragnęłoby usłyszeć, iż sytuacja naszych należących do tych grup rodaków wygląda coraz lepiej i że nie muszą już oni obawiać się otwartego funkcjonowania w polskiej
Niby człowiek wiedział a jednak się łudził… Od kwietnia czekałem na to spotkanie. Czyli od kiedy wiadome były końcowe rozstrzygnięcia w grupach Azjatyckiej Ligi Mistrzów w zachodniej części kontynentu. Szczególnie czekałem na ten mecz, gdy okazało się, że zawodnikiem Al-Shabab zostanie Grzegorz Krychowiak. Nasz
Niby człowiek wiedzioł, a jednak się łudził. Łudził się, że PiS to jeszcze nie do końca zbieranina drani, która od całej naszej klasy politycznej różni się tylko kosmetycznie. We wcześniejszej kadencji pracowali nawet nad nową ordynacją podatkową, która miałaby zmienić w końcu to obrzydlistwo, które niszczy wszystkich
Pętla masy może powstać jak zasilacz i w tym całe urządzenie podlega zerowaniu lub uziemieniu. Robiąc zerowanie lub uziemienie nie możesz się pozbyć pętli masy, a co najwyżej może ona powstać. To co o czym piszesz to mowa o torze sygnałowym w momencie kiedy przesyłasz dźwięk np.z lapka do wzmacniacza można zastosować filtr, któ
A jak taki projekt nie dał rady, to co? Przecież był to zapewne jeden z najsilniejszych składów, na jaki zdecydował się jakikolwiek zespół z naszego podwórka. Cytując klasyka – "niby człowiek wiedział, a jednak się łudził". Anonymo niby coś pokazało, ale finalnie rezultat na EMEA Masters marny
. Nie od dziś farmaceuci mogą doświadczać pewnej wyjątkowości wśród zawodów medycznych. Zatrudnienie farmaceutów w miejscach głównie finansowanych ze środków publicznych jest niewielkie, a apteka otwarta to twór jednocześnie zależny i niezależny od różnych regulacji dotyczących branży medycznej. Przez lata coraz bardziej apteki upodabniały się do sklepów, a w zasadzie jeszcze bardziej – do dyskontów, bo nikomu apteka nie kojarzy się z luksusem. Ma być szybko i tanio, niekoniecznie dobrze. Zresztą zaskoczenie, że mamy taki stan rzeczy zawdzięczamy również własnemu, zawsze podzielonemu środowisku oraz typowo polskiej tendencji do radości jak sąsiadowi zdycha krowa. Pomimo początkowo negatywnego i pełnego sceptycyzmu podejścia do robienia czegokolwiek innego w aptece niż podawanie pudełek z półki lub szuflady udało się wdrożyć pierwsze usługi. Jak to zwykle bywa, terminy wdrożeń zawsze są na cito, a bywa nawet, że o nowej usłudze dowiadujemy się z telewizji lub innych mediów. Nie dotyczy to tylko naszej grupy zawodowej, choć lubimy patrzeć na siebie przez pryzmat wyjątkowości, szczególnie jeśli można przy tym ponarzekać. Zastanawia mnie, skąd wzięło się u nas takie rozdwojenie jaźni polegające na wypieraniu, jaki charakter ma apteka (placówka handlowa ze specjalistycznym asortymentem) i jednoczesnym braku chęci do zmiany charakteru tego miejsca w kierunku placówki ochrony zdrowia (sprzedaż + usługi). Rozwiązaniem na wszystkie bolączki rynku aptecznego miałyby być wyższe marże na leki refundowane. I tu pojawia się kolejne rozdwojenie jaźni, ponieważ tajemnicą poliszynela jest dopłacanie pacjentom do leków pełnopłatnych i sprzedaż ich poniżej ceny zakupu. Jednocześnie negocjacje wyższych stawek za pracę w aptece często są trudne lub czasem wręcz niemożliwe do uzyskania, kończąc się zmianą miejsca pracy, a nawet zmianą branży. Światełkiem w tunelu zaczęły być usługi, zarówno szczepienia jak i wymazy. Nie jest niczym odkrywczym, że apteki musiały się (praktycznie z dnia na dzień) dostosować do stawianych im wymagań. Sprawa jest o tyle absurdalna, że żyjemy w kraju, gdzie można było się wymazać/zaszczepić w punkcie drive thru lub w namiocie na festynie w środku lata, a w aptece przy ustalaniu wymogów nagle niezbędnym stało się posiadanie umywalki, szatni i osobnego wejścia. Pomimo ponownego stawiania farmaceutów pod ścianą, dostosowaliśmy lub właśnie dostosowujemy lokale, licząc na rozwój usług, co szczególnie w przypadku wymazów, nie było łatwe. Jednak temat COVID-19 już nie jest tak nośny jak jeszcze jakiś czas temu, więc pozostaje nam mieć nadzieję, że wirus jest w odwrocie nieco bardziej zdecydowanym niż przed wyborami prezydenckimi. Usługi typowo „covidowe” należało od początku traktować jako usługi w pewnym sensie sezonowe, które będą się cieszyć zainteresowaniem tylko przez jakiś czas. Jednak inwestycje poczynione w kierunku świadczenia usług, dostosowania lokalu, a także oddelegowania części personelu, były podyktowane wytycznymi stawianymi przez Ministerstwo Zdrowia oraz (wbrew pozorom dość często) troską o zapewnienie odpowiedniej jakości świadczonych usług. Obecnie więc już istnieje konkretna liczba aptek i konkretna liczba farmaceutów gotowych do wykonywania usług medycznych. Marnowanie tego potencjału jest głupotą, więc oczywiście – nie możemy go wykluczyć. Bardzo chciałabym dożyć czasów, gdzie usług będzie więcej i będą wśród nich usługi refundowane, bezpłatne dla pacjenta. Dlaczego akurat te? Sami przyzwyczailiśmy pacjentów do promocji i gratisów. Nie powinien dziwić fakt, że teraz trudno sobie wyobrazić, że zamiast dopłacania do kolejnego opakowania leku nierefundowanego doliczamy opłatę za usługę. Jeszcze trudniej, że na popularność usług wpływać będzie jej jakość, a nie tylko cena.
• ponedjeljak, 14. rujna 2020. 19:49 Kojarzycie tego mema z nosaczem sundajskim (robiącym furorę w sieci zwykle po meczach polskiej reprezentacji), na którym widnieje hasło „Niby człowiek wiedzioł, a jednak trochę się łudził”? Dokładnie takie odczucia towarzyszyły mi podczas seansu filmu „After 2”, który zadebiutował w ten weekend w naszych kinach. Dziękujemy, że wpadłeś/-aś do nas poczytać o filmach i serialach. Pamiętaj, że możesz znaleźć nas, wpisując adres Jeśli ktoś z widzów rozumie (lub choćby rozumiał w wieku gimnazjalno-licealnym) fenomen serii filmów „American Pie”, a do tego jest w stanie nadążyć za fenomenem takich produkcji jak „50 twarzy Greya”, czy „365 dni”, to mniej więcej wie, czego może się spodziewać po „After 2″, który w miniony weekend zadebiutował na ekranach polskich kin. Problem z filmem Rogera Kumble’a jest jednak taki, że ze wspomnianych wyżej produkcji czerpie wszystko, co najgorsze, ledwie muskając wątki, sceny i klimat, które zapewniłyby mu sukces (choć w to, że film przyciągnie do kin masę żądnych „gorących” wrażeń nastolatków, akurat nie wątpię). „After” i jego kontynuacja czerpią z „50 twarzy Greya” wszystko co najgorsze Ale po kolei. Jeśli ktoś nie widział pierwszej odsłony „After” (oba filmy to adaptacja powieści autorstwa Anny Todd), nie musi nadrabiać zaległości przed seansem drugiego okrążenia tej serii. Fabuła jest bardzo czytelna, wyjaśniona, a przy tym mocno przewidywalna. Nawiasem mówiąc, i tej drugiej części oglądać nie warto, ale o tym za chwilę. Tak czy inaczej, jeśli ktoś znajdzie się już w kinie, powinien przygotować się na skok w naszkicowaną rzeczywistość wchodzących w dorosłość Amerykanów, którzy po skończonych szkołach ruszają z impetem do korporacji, by tam jako trybiki w maszynie spełniać się zawodowo i zarabiać na weekendowe drinki i imprezowanie. Opowieść oparta jest o losy dwojga młodych osób: Tessy (w tej roli Josephine Langford) i Hardina (Hero Fiennes-Tiffin). Po burzliwym finale pierwszej części dziewczyna chce zapomnieć o chłopaku i próbuje — skądinąd skutecznie — skoncentrować się na karierze w jednym z wydawnictw. Jak łatwo można się domyślić, Hardin jednak szuka i znajduje swoje szanse, a cały wątek okraszony jest kolejnymi wzlotami i upadkami ich relacji. Problemy rodem z „Bravo Girl” i przewidywalność akcji większa, niż w „Trudnych sprawach” Przeczytałam powyższy akapit i brzmi on na tyle poważnie, że ktoś mógłby czuć się zachęcony do choćby dania szansy filmowi Kumble’a. Nic bardziej mylnego. Fabuła w stylu najgorszym z możliwych pokazuje emocje nastolatków, sprowadzając ich do koszmarnych, wyciętych niczym z poradnika w “Bravo Girl” postaw, nad którymi sami zainteresowani ani nie mają kontroli, ani nie mają przesadnej ochoty jej mieć. Dialogi i “zwroty akcji” (cudzysłów, niestety, zamierzony) są tak siermiężne i ciosane tak grubo, że w zasadzie w trakcie filmu można rozpisać je na kilkanaście minut do przodu: wszystkie przewidywania spełniają się co do joty. Jeszcze więcej seksu i taniej psychologii Twórcy filmu próbowali wypełnić fabularne dziury, wpadki i niedociągnięcia scenami seksu. I rzeczywiście w “After 2” zaglądamy razem z bohaterami do łóżka, pod prysznic, na imprezę, na kanapę… Niestety, nawet tutaj główna bohaterka musi zaprezentować widzom (dwukrotnie) swoje majtki z wyeksponowaną nazwą marki, a romantyczne dialogi (z założenia potraktowane jako coś w rodzaju gry wstępnej) są tak sztuczne, że nawet tanie romansidła, chomikowane w latach 90. przez panią kioskarkę pod ladą, wydają się arcydziełem i mistrzostwem precyzyjnej konstrukcji. Czytaj też: „Moda na sukces” i koronawirus: scena „namiętnego” pocałunku z manekinem podbija sieć Owszem, możemy na siłę poszukać pozytywów, co jest jednak zadaniem trudnym. Spróbujmy. Główna bohaterka nie jest szczupłą modelką prosto z magazynów, co może być dobrym sygnałem dla nastolatków, którzy obejrzą ten film (choć już z makijażem Tessa jest zawsze przygotowana, nawet budząc się wcześnie rano w łóżku). Trudne i zagmatwane relacje Hardina ze swoim ojcem pokazane są całkiem zgrabnie, a fakt, że bohater wylewa w końcu swoją żółć wobec nieco zwariowanego taty, daje mu oczyszczenie, a nie frustrację. Ktoś może próbować też doszukać się jakiejś prawdy w tym, jak Tessa odnosi się do swojej matki, a także jak jej nowy kolega Trevor (Dylan Sprouse) zderza się ze swoją samotnością, biorąc na siebie zbyt dużo obowiązków zawodowych. Czytaj też: Jak nakręcić sceny seksu, gdy trzeba zachować dystans? Brytyjczycy mają sposób Jedna scena damskiej bijatyki to trochę za mało, żeby przykuć uwagę widza na dłużej Powiedzmy sobie jednak szczerze: całość jest tak toporna, że odnajdywanie czegoś sympatycznego w „After 2″ przypomina szukanie igły w stogu siana. Żeby było jasne: od tego rodzaju filmów nie oczekuję wielkiego filozoficznego przekazu, okraszonego metafizycznym katharsis i zerknięciem w głąb siebie i swoich relacji. To oczywiste, że podobnie jak wspomniane na początku „American Pie” ma to być prosta, momentami głupkowata opowieść z poczuciem humoru, jakie większość z nas zostawiła na ostatnich osiemnastkach kolegów i własnej studniówce. Niemniej jednak nawet ten względnie pociągający luz, sentymentalna podróż do czasów beztroski i braku odpowiedzialności nie jest przez twórców „After 2″ oddana na tyle dobrze, by można było uwzględnić ją po stronie plusów. Akcja i tempo filmu niestety, również nie powalają. Tak naprawdę jedyna scena, podczas, której na chwilę wstrzymałam rękę w połowie drogi od kubełka z popcornem do ust, to ta, w której główna bohaterka rzuciła się na swoją wredną rywalkę, urządzając małą galę żeńskiego pojedynku MMA. W skrócie, na „After 2” składają się ze dwa dowcipy, które przy dużym miłosierdziu można uznać za w miarę zabawne, ze trzy dialogi, po których nie zgrzytają zęby, no i — to już kwestia gustu — ze dwie całkiem przyjemnie nakręcone sceny erotyczne. To jednak dużo za mało, nawet jak na film, który z definicji ma być prostą historią, a nie wielkim kinem ubiegającym się o największe nagrody artystyczne. Czytaj też: „Mulan”, „After 2” i najważniejsze premiery VOD. Podpowiadamy, co obejrzeć w weekend The post Niby widz wiedział, a jednak trochę się łudził. Niestety: „After 2” jest takim samym gniotem, jak pierwsza część filmu appeared first on . Više
{"rate": TV"}]} powrót do forum filmu Mortal Kombat 2021-07-14 19:08:09 Film jest dokładnie tym, czym miał być... filmem klasy D, ze średnimi efektami, mierną fabułą, słabymi postaciami i co gorsze (bo to akurat esencja takiego kina) średniej klasy walkami... nic tutaj nie trzyma poziomu, choć widywałem gorsze dzieła, więc do piwa, a raczej do paru piw to można jakoś strawić.
Na początek krótkie przypomnienie. W kwietniu 2020 r. rząd Australii postanowił wciąć za klapy Big Techy, potrząsnąć i powiedzieć im – albo płacicie dostawcom treści, albo wy… noście się z naszego kraju. Co na to Facebook? Facebook na to „ok, skoro chcecie, żebyśmy płacili wydawcom za newsy, to my po prostu nie będziemy tych newsów pokazywać i po kłopocie”. To było w czerwcu 2020 r. Serwis Marka Zuckerberga uznał, że do przetrwania w Australii nie potrzebuje informacyjnej części swojego biznesu i zapowiedział taktykę blokowania linków pochodzących od australijskich mediów. rząd nie ugiął się jednak pod presją Zucka i dalej procedował niekorzystne dla niego prawo, przegłosowując podatek od linków, toteż w lutym 2021 r. Facebook jak powiedział, tak zrobił i zaczął blokować dostęp do informacji pochodzących z Wyspy Kangurów. Amerykański gigant zdecydował, że w Australii żadne linki od mediów nie będą możliwe do publikacji, oglądania i odczytania. I to bez względu, czy taki link chciałoby opublikować oficjalne konto danego wydawcy, czy zwykli, prywatni użytkownicy. Co więcej, w Australii nie będą się również wyświetlać treści z serwisów zagranicznych, a reszta świata na Facebooku nie będzie mogła udostępniać i widzieć żadnych medialnych treści z Australii. Sęk w tym, że oprócz odcięcia Australijczyków od wiadomości czy treści rozrywkowych, Facebook jednym zamachem miecza odciął ich również od istotnych stron rządowych, w tym informacji od ministerstwa zdrowia czy służb porządkowych. Rzecz tym bardziej problematyczna, iż w lutym 2021 r. Australia rozpoczynała wdrożenie narodowego programu szczepień przeciwko COVID-19, a do tego płonęły australijskie lasy. Dostęp do informacji od służb porządkowych był dla wielu ludzi niezbędny, a media społecznościowe są dziś jednym z najważniejszych kanałów dotarcia do szybko się zmitygował i odblokował strony odpowiednich służb, tłumacząc się, że „ups, to był błąd, przepraszamy, nie wiemy, jak to się stało”. Nikt wtedy Facebookowi nie uwierzył w przypadkowe działanie, ale wtedy były to tylko domysły. Dziś zyskujemy pewność. Facebook szantażował polityków, blokując strony australijskich służb. Wall Street Journal opublikował właśnie zeznania sygnalistów, byłych pracowników firmy działających przy tym projekcie w Australii. Mówią one jasno – Facebook wcale nie popełnił błędu, a zablokowanie stron było próbą szatanżu... o przepraszam, taktyką negocjacyjną Marka Zuckerberga, która zapewne miała za zadanie uzmysłowić australijskiemu rządowi, na jakie konsekwencje się naraża, uchwalając niekorzystne dla Zucka jaki sposób zaś Facebook "pomylił" strony rządowe z mediami? Otóż według zeznań byłych pracowników, zamiast wykorzystać istniejące bazy danych zawierające spis podmiotów medialnych, Facebook stworzył nowy algorytm, który oznaczał jako dostawcę wiadomości każdą stronę, która publikowała powyżej 60 proc. treści newsowych. Meta zasłoniła się przy tym wyjaśnieniem, że działanie ich algorytmu jest winą... australijskiego rządu, bo ten niedostatecznie precyzyjnie zdefiniował, co jest newsem, a co i dostarczone przez sygnalistów fragmenty wewnętrznej korespondencji wyraźnie pokazują też, że Facebook opracował ten plan na długo przed głosowaniem australijskiego rządu, aby w chwili zapadnięcia niekorzystnego wyroku natychmiast uderzyć tam, gdzie najbardziej wdrożenia algorytmu cenzurującego w Australii. Źródło: WSJI zabolało. Zablokowanie newralgicznych stron na Facebooku spowodowało pięciodniowy chaos informacyjny, na skutek którego australijski parlament zaproponował poprawkę, która ograniczyła konieczność negocjowania stawek z podmiotami medialnymi dla serwisów należących do Mety. Po roku od wprowadzenia prawa widać to wyraźnie w liczbie podpisanych umów – podczas gdy Google zawarł umowy z 60 wydawcami, Facebook zawarł je tylko z Sheryl Sandberg i Marka Zuckerberga wyraźnie pokazują, że o taki właśnie efekt Facebookowi chodziło. Co więcej, wewnętrzna korespondencja przekazana WSJ pokazuje też, że managerowie wysokiego szczebla doskonale wiedzieli o możliwym "błędzie" w działaniu algorytmu, bo ten był wielokrotnie zgłaszany przez pracowników specjalnego zespołu Facebook News powołanego w celu ocenzurowania australijskiej wersji serwisu. Poleje się krew. Inne kraje muszą wziąć się za Facebooka. Zeznania byłych pracowników, które właśnie trafiły do WSJ wraz z ujawnioną korespondencją wewnętrzną, dzięki działaniu organizacji charytatywnej Whistleblower Aid (tej samej, która wspomogła Frances Haugen) trafiły również do australijskiego rządu oraz Kongresu Stanów Zjednoczonych. Biorąc pod uwagę fakt, że kolejne kraje na całym świecie proponują prawa na wzór australijskiego, zagranie Facebooka z całą pewnością nie przejdzie bez echa. Nie zdziwiłbym się, gdyby po otrzymaniu tych zeznań swoje prawo postanowiła też zaostrzyć Mety nie sposób nazwać inaczej niż cyniczną zagrywką monopolisty, który ani przez chwilę nie zamierzał przystawać na proponowane przez rządy warunki. Coraz wyraźniej widać, że dla legislatorów naprawdę nadchodzi ostatni moment, by podporządkować sobie Big Techy – inaczej obudzimy się w rzeczywistości, w której GAFA przestanie być akronimem giełdowych spółek, a zacznie być symbolem organizacji stanowiących własne prawo i dyktujących je
Jedna z najbardziej kontrowersyjnych gier ostatnich lat wreszcie zadebiutowała na rynku. I to nie tylko na smartfonach, jak zapowiadano, ale również na pecetach. Z tą pierwszą Łukasz spędził w ostatnich miesiącach już tyle czasu, że na moment debiutu zdążył przygotować dla was recenzję i jak wynika z tekstu – jest to gra bardzo udana. Mi do endgame’u, a zatem wydania werdyktu, jeszcze trochę zostało, niemniej od kilku dni wciągam się naprawdę mocno, jak w żaden inny tytuł od dawna. Śmiało mogę zatem powiedzieć, że w tej grze jest obecna ta słynna “magia Diablo”. Ale dzisiaj nie będziemy pisać dla was kolejnej recenzji, lecz skupimy się wyłącznie na porcie pecetowym. Przyznam, że wydanie tej gry na komputery było mocno zaskakujące, a jednocześnie ryzykowne. Wypływając z Immortal na szersze, mobilne wody, Blizzard trafiał tak naprawdę do zupełnie innego odbiorcy – skupionego na krótszych, mniej hardkorowych sesjach, w końcu dużym ograniczeniem takiego grania jest sama bateria przenośnego urządzenia. Wchodząc zaś na rynek pecetowy, może i zwiększał zasięg gry, ale trafiał z nią do hermetycznego, hardkorowego, pecetowego środowiska, który na Diablo zjadł zęby. Tymczasem nie ma co się łudzić, że edycja pecetowa Immortal to tak naprawdę dość szybko skrojony port z “mobilek”. Blizzard wygodnie użył tu określenia “Beta”, by zasugerować graczom, że ekipa zamierza nad nią dalej pracować, niemniej pecetowcy i tak mogą czuć się urażeni, bo choć sterowanie przy użyciu myszki i klawiatury może być wygodne, to wiele innych kwestii nie dostosowano do takiego sterowania – i po prostu w zbyt wielu miejscach czuć prawdziwy rodowód tej wersji. Jest na co kręcić nosem Foto: Rafał Rudnicki Diablo Immortal - screenshot z wersji PC Jak już wspomniałem, nawet przez sekundę nie łudziłem się, czym ta edycja będzie (po prostu mobilnym portem). Łudziłem się jednak nieco tym, że chociaż sterowanie zostanie dostosowane do innej platformy. Mimo wszystko trudno takie oczekiwania nazywać wysokimi, dlatego też pierwsze wrażenie było pozytywne. Postacią możemy sterować z wykorzystaniem WSAD albo też klasycznie, klikając myszką. Nie ma tu żadnych opóźnień w sterowaniu, jak to czasem bywa, gdy gramy przez emulator Androida (np. Bluestacks), więc i “jakaś tam” praca optymalizacyjna została wykonana. To samo tyczy się możliwości odblokowania framerate’u i włączenia VSync. Niestety lista rzeczy, która tu nie działa, jest znacznie dłuższa. Zacznijmy od tego, że nie można zmienić rozdzielczości — na ekranie 27” ikony są przeogromne, a modele i tekstury nieostre. To pierwsza “żółta flaga” typowego prostego portu z “mobilek”. Do tego dochodzi bardzo niskie, jak na PC, zawieszenie kamery nad postacią — jak rzecz działa na dużo mniejszym ekranie i przy sterowaniu dotykowym, tak na pececie ma się poczucie, jakbyśmy grali z ciągłym zoomem 2x na naszą postać. Widoku oczywiście nie można oddalać. Foto: Rafał Rudnicki Diablo Immortal - screenshot z wersji PC Kolejne żółte flagi znajdujemy w kwestii obsługi menusów i interfejsu. W wielu miejscach gra zapomina o istnieniu rolki myszy i... wszelkie listy musimy “przeciągać palcem”, tak jak na ekranie dotykowym. Nie muszę jednak mówić, że jesteśmy na pececie, a nie na smartfonie. Do tego dochodzi fakt, że gra słabo ogarnia wciskanie kilku klawiszy naraz — zupełnie tak, jakby „blokowała ekran” przed przypadkowym dotykaniem. Przykładowo, gdy trzymamy lewy przycisk myszy (atak podstawowy), albo inny przycisk od umiejętności aktywnej – wciśnięcie przycisku odpowiedzialnego za użycie mikstury zdrowia nie przynosiło żadnego efektu. Musiałem przestać atakować, by móc się wyleczyć — co ma sens na telefonie, bo wtedy odrywamy palec prawej ręki od przycisku umiejętności i przenosimy go w inne miejsce. Na pececie jednak sensu nie ma. Takich kwestii związanych z „biednym” przeniesieniem sterowania dotykowego na klawiaturę i myszkę jest jeszcze więcej. Tam, gdzie na „mobilkach” opuszek naszego palca był wystarczająco duży, by wykonać jakąś akcję, tutaj, wymagając najechania kursorem, nierzadko rzecz sprowadza się do „mikrowania” i szukania tych kilku pikseli, w które trzeba kliknąć. Foto: Rafał Rudnicki Diablo Immortal - screenshot z wersji PC Kilka słów na temat wersji pecetowej ma do powiedzenia też Tomek Mileszko, redaktor Komputer Świata: Zacznijmy od tego, że nie mam żadnego problemu z ideą mobilnego Diablo czy w ogóle, z grą Diablo polaną sosem MMO. Wręcz odwrotnie! Nie będę miał nic przeciwko temu, jeśli tym śladem pójdzie też trochę Diablo 4. Z Diablo Immortal wytrzymałem jednak godzinę. Nie ze względu na fatalne dialogi, głupią fabułę czy nachalne mikropłatności. Nie. Wytrzymałem godzinę, bo jest to tytuł, który w takiej wersji moim zdaniem nie miał prawa pojawić się na komputerach. Mówiąc krótko: Diablo Immortal na PC przypomina fanowską konwersję z urządzeń mobilnych, a nie projekt, za którym stoi tak duża firma, jak Blizzard – nawet jeśli większość pracy wykonywała tu ekipa NetEase. Mówiąc szczerze mam też w nosie fakt, iż Blizzard określa tę wersję mianem „open bety”. Nie zmienia to bowiem faktu, iż w takim kształcie ten tytuł, zamiast bawić, to po prostu frustruje. A wszystko przez irytujące sterowanie oraz interfejs nieprzystosowany do wymogów PC gamingu. Sterowanie naszym bohaterem na myszce i klawiaturze jest zaprojektowane w tak dziwny sposób, iż nawet używając umiejętności dystansowych, nasza postać porusza się w kierunku wroga, co w praktyce oznacza, że palec trzeba mieć ciągle na klawiszu SHIFT, aby stać w miejscu i np. strzelać Łowcą Demonów. Dodajmy do tego dziwnie „pływające” ruchy naszej postaci, okazjonalne problemy z fizyką, gdy bohater ślizga się, zamiast chodzić i po godzinie „zabawy”, miałem zwyczajnie dość. Tym bardziej że wkurza również interfejs, który w minimalnym stopniu korzysta z możliwości myszki i klawiatury. Wygląda to trochę tak, jakby ktoś wziął wersję ze smartfonów i w dwa wieczory wcisnął ją w ramy PC. Tak drogi Blizzardzie, nie będziemy się jednak bawić. U mnie Diablo Immortal ląduje więc na razie w koszu i czekam na moment, gdy wersja PC faktycznie będzie wersją PC. Gra wciąga, ale port wymaga pracy Foto: Rafał Rudnicki Diablo Immortal - screenshot z wersji PC Niestety, żadnego z tych problemów nie rozwiązuje podłączenie pada. Ba, jest... jeszcze gorzej. O ile sterowanie postacią i ogólnie walka została zrealizowana całkiem OK (lewy analog służy do poruszania się, prawy – do nadawania kierunku atakom obszarowym), o tyle poruszanie się po menu to istna katorga. Nawet jeśli po wciśnięciu przycisku “start” przeniesie nas do menu, to w poszczególne kafelki trzeba... klikać „celowniczkiem” niczym w Destiny. Tyle że w Destiny ów celowniczek został zaprojektowany z pełną premedytacją, a tutaj to efekt lenistwa. Krótko mówiąc - póki co wersja pecetowa wypada kiepsko, zatem jeśli myśleliście, że całkowicie ominiecie “mobilkowość” tej gry, to na razie musicie o tym zapomnieć. Niemniej jednak uważam, że nie ma tragedii. Co prawda czuć, że — tak jak napisał Tomek — wersja ta nie jest przystosowana do wymogów PC gamingu, ale w gruncie rzeczy do wielu z tych rzeczy da się przyzwyczaić. Będziemy czuć się ograniczeni, będziemy czuć, że tu i ówdzie powinno się używać scrolla myszki albo móc wcisnąć jakiś przycisk, ale przynajmniej nic się nie “wykrzacza”, nie wiesza i da się przy tej wersji przyjemnie spędzać czas. Musicie jednak pamiętać, że to zawsze będzie to samo mobilne Diablo Immortal, nawet jeśli sterowanie na komputerach zostanie znacząco usprawnione. Jeśli ta gra wam się po prostu nie podoba, nie sądzę, by wersja PC coś w tej kwestii zmieniła. Mając to na uwadze, sądzę jednak, że warto nowej grze Blizzarda dać szansę — bo i grywalności jej odmówić nie można.
niby człowiek wiedział a jednak się łudził